Napisał mi synek, że ma kaszel i żeby mu coś na gardło przywieźć. Ogólnie z przeziębieniem trzeba uważać, bo jak uznają, że gość jest chory, to mogą mi go wypisać. A on tam nie dość, że nareszcie mi ćwiczy i to ta TAK, że ma zakwasy, to jeszcze życie towarzyskie jest bujne jak nigdy wcześniej! Te moje dzieci to takie dzikusy, że w o ile w ogóle funkcjonują, to w małych grupkach, a tam trzeba w dużej i z tymi, których NIE znało się wcześniej! Tak więc ruszyłam do walki z kaszlem, którym chyba zaraziła go Łucja. Wpierw podjechałam (wracając od dziadków) do apteki:
- Chciałabym coś na kaszel.
- Suchy czy mokry? – wiedziałam, że o to zapyta, bo zawsze o to pytają, a to jedno z tych pytań, które mnie paraliżuje i żadne pomocnicze typu, że to łatwo poznać, bo tak jakby coś się odklejało, nie pomagają.
- Bardzo dobre pytanie. Po prostu kaszel.
- To dam taki, który jest dobry na suchy i mokry.
- Wspaniale! A może jeszcze jakieś pastylki?
- Na ten kaszel?
- Tak.
- One nie działają. Mogą nawilżać, ale to oszukaństwo. Placebo.
- Ooo, nie wiedziałam. To w takim razie BEZ pastylek.
- Mogę je Pani sprzedać, tylko one nic nie dają.
- Nie chcę. Wierzę Panu. To miłe czasem się czegoś dowiedzieć.
Wyposażona więc w syrop i TYLKO syrop wróciłam do auta, a tam na mnie czekało w oknie TAKIE psie cudo!

