1% czyli o sztuce dzielenia

Do końca lutego pracodawcy mają obowiązek dostarczyć pity. Czyli teoretycznie dziś jest ostatni dzień, kiedy możecie wyjąć ze skrzynki koperty z rozliczeniem za 2013. Nasze już spłynęły i wczoraj Diabli przystąpił do wypełniania pitów.

W tym roku wyjątkowo nie mamy problemu komu nasz 1%. Podczas rodzinnego spotkania wyszło, że w nie tak dalekiej naszej rodzinie, po stronie Lutki, jest osoba, która potrzebuje i jest podpięta pod dużą fundację, której można z dopiskiem to przekazać.

Natomiast ponieważ przekazujący cały czas należą do mniejszości – w ubiegłym roku 1% przekazało zaledwie 44% podatników w Polsce, to chciałam Wam przypomnieć, że należy to robić! Podobno im więcej wiemy, im lepiej jesteśmy wykształceni oraz im więcej zarabiamy robimy to chętniej, ale przecież ANI nam nie ubędzie jak ten procent przekażemy, ANI nam nie przybędzie jak go sobie zostawimy. Jak nie chcecie na człowieka, przekażcie na zwierzę. Jak nie na zwierzę to przyrodę, albo fundację ratującą historię, zabytki lub promującą miasta. Zawsze znajdzie się ktoś komu można przekazać! 

Cała prawda o ponczkach…

Lokalną wersją pączków są pączki w czekoladzie. Właściwie to wybór jest pomiędzy pączkami z cukrem pudrem, a tymi z czekoladą. Za czasów pierwszego świadomego smaku, czyli okolic szkoły średniej, sądziłam, że nie ma nic lepszego niż pączek oblany czekoladą. Pomyślcie jakie wielkie było moje zdumienie gdy odkryłam na studiach, że pączki mogą być obsypane skórką z pomarańczy, albo nadziane czymkolwiek innym niż różany dżem!!!

Jemy. Na razie poszły dwa, ale dziadki z pracy jednej i drugiej przyniosą pewnie po kilka. Aby nam w biodra nie poszło 😉 poszliśmy więc na dłuuugi spacer do lasu. A tam Łucja wykonała piosenkę i zażyczyła sobie by ją nagrać 😉 Ona więc romantycznie śpiewa: Natura jest piękna (machając przy tym zerwaną trawką), wokół biega Lilka wykrzykując Sziwa, Sziwa w Sziwolocie!!!, ale i tak wszystkich zagłusza Mieszko powtarzając swój ulubiony okrzyk: Łucja-Lilka!!!!! [Kliknąć obrazek by to obejrzeć :)]

 

tłustopączkowe śpiewy

I update z jeszcze jednym filmikiem ze spaceru 😉 Ten wyżej pokazałam Lutce i ona uznała, że Łucja nie ma warunków do rozwoju w takim środowisku :)) Niżej więc wersja, w której widać, ze w końcu swój przebój zaśpiewała :))

śpiewy-wersja II

błąd niedoszłego hodowcy

Strasznie nawalam jako posiadacz psa. Niewiele we mnie cały czas z psiarza, bo podobnie jak z dziećmi zachwyca mnie tylko ten egzemplarz, który mam w domu. W przypadku obcych psów lęki i brak entuzjazmu jak były tak są. 

Poszliśmy dziś do miasta. Ze smyczą, podobnie jak z wózkiem chodzić nie lubię, więc trasę sobie układamy taką, żeby jak najwięcej parków i deptaków mieć po drodze. Szła więc sobie luzem. Ale najpierw na rynku przebiegła po rzeczach rozłożonych na jakichś kocach, więc ją przypięłam, a potem w drodze powrotnej odwaliła numer wszechczasów, po którym podjęłam decyzję, że jak ruszam w miasto, to biorę albo psa, ALBO dzieci.

Godzina 14-sta, pusto, więc szła sobie wolna. Obok nas. I nagle po przekątnej, na realnie drugim końcu parku pojawiła się wycieczka przedszkolaków z paniami. I suka złapała wtedy patyczka (z cyklu do rzucania) i ruszyła biegiem w ich stronę… Trzeba przyznać, że przez te 4 miesiące nieźle zwichrowaliśmy jej psychikę. Przecież psy nie powinny być takim amatorem dzieci, a po prostu je znosić. A ten egzemplarz nie dość, że ZNOSI fale miłości Liliany to jeszcze płacze pod drzwiami kiedy dziewczyny z domu wychodzą (np. z dziadkiem do sali zabaw). Jakby nie było panie wpadły w popłoch i nie dziwię się im. Ja psa wołałam, ale ona w podskokach gnała w ich stronę. Sama nie znoszę osób, które wyprowadzają psy bez smyczy. Mało nie znoszę… Ja je potępiam i uważam za ludzi bez wyobraźni. I jakby nie było wycięłam ten sam numer ://

Jak Diabli był w weekend to na porannym spacerze z dziadkiem suka się w czymś unurzała… Wpuściliśmy ją więc przez garaż i prosto do wanny. Lutka ma w piwnicy taką produkcyjną wannę w której przez świętami pływają karpie, a przez resztę roku myje się buty i np.wycieraczki. I tam władowaliśmy psa. Wyszorowaliśmy ją płynami, mydłami, wyczesaliśmy z włosem i pod włos i po kąpieli zrobiła się śliczna, puchata i bielutka jak nigdy… Diabli się nawet rozmarzył, że szkoda, że nie może mieć dzieci bo byśmy jej na wiosnę zrobili. Tak by dom zalały nam małe Sziwki… 

No więc nie mój drogi! Z tymi kręconymi loczkami na klacie jest urocza, zresztą na spacerze zaczepiają nas, ku wielkiej dumie Łucji, inne dzieci czy mogą ją pogłaskać, ale ja na HODOWCĘ psów się nie nadaję!

obrazek do zapamiętania

Od późnego lata dzieciaki u dziadków sypiają na jednym wspólnym materacu. Materac jest grubszy, pompuje się go specjalną pompką i chociaż każde ma swój zestaw: kołdry + poduszki, to poczucie wspólnoty łóżkowej jest duże 🙂 Jabłka, co to je dostają przed snem stoją pomiędzy, ale najpiękniejsze są te układy, które tworzą się jak zasną…

Na środku zawsze śpi Mieszko. Lila śpi po jego prawej, od strony pokoju, Łucja po lewej od strony okna i biurka. Łucja i Mieszko zasypiają trzymając się za rękę. Śpią na jednej poduszce i są tak blisko, że zanim zasnę rozsuwam ich, żeby się wyspali. Lilka tymczasem zajmuje resztę łóżka i… pokoju. Ona zsuwa się z materaca i zawinięta w kołdrę śpi na dywanie, albo rozciąga się na materacu w poprzek 🙂 

Muszę to chyba jakoś narysować, żeby mi te obraz nie uciekł 🙂 Albo kupić sobie aparat do robienia zdjęć w nocy 🙂 W tzw. międzyczasie scenka z babcinej kuchni:)

I po olimpiadzie!

Było super! Na chwilę obecną mam nawet wrażenie, że zimowe igrzyska są moim ulubionym rodzajem olimpiady. Dyscyplin nie za dużo, zróżnicowane i widowiskowe. Mamy też dużo ostatnio tej narodowej atmosfery sportu. Najpierw Euro, a teraz Olimpiada po sąsiedzku, gdzie na dodatek zdobyliśmy Tyyyle medali 🙂 Komentatorzy również spisali się na medal, a wyróżnieni sportowcy okazali się szalenie pozytywnymi osobami („Nie garb się na podium” – powiedziała żona Kamila Stocha do męża 🙂

I jestem ZA zimową olimpiadą w Polsce. Powstały by nowe sportowe obiekty, było by gdzie zjeżdżać i się ślizgać. Góry w tamtej części Polski i tak są zadeptane i zatłoczone (trasa nad Morskie Oko latem przypomina bożonarodzeniowy ścisk w sklepach), a tak przynajmniej Zakopiankę by poszerzyli. Tor bobslejowy by mógł wyłowić talenty większe niż Jamajscy zawodnicy, pojawiły by się trasy biegowe i byłoby więcej lodowisk (mamy talent narodowy, więc rozwijajmy go!).

Najważniejszy tor łyżwiarski powinien być jednak w Zakopcu. Jak to powiedziała jedna z zawodniczek, byłby to jeden z nielicznych wysoko położonych torów i przyjeżdżali by tu ćwiczyć zawodnicy z całej Europy. Dla naszej piątki łyżwy to również sportowe odkrycie roku i mianownik całej zimy. 

<><>

I jeszcze tak na sportowo wkleję Wam  fragmenty z mojej dzisiejszej listy dyskusyjnej:

  • Przyznajcie się bez bicia, ile z was wiedziało że Gibraltar ma własną reprezentacje w piłce nożnej?
  • Przyznaję się. Wiedziałem 🙂 Chyba od roku w UEFA, mimo protestów Hiszpanów
  • Montserrat też ma własną reprezentację. I Wyspy Owcze.
  • Wyspy dziewicze czy bermudy też mają, chyba wiekszość terytoriów zaleznych ma swoje reprezentacje
  • I kajmany też
  • I kajmany też? Muszą być zarąbiste w waterpolo.

 :)))

Every where U go allways take the WELLIES with YOU!

Brzęczał i marudził ten mąż… Że jego urodziny minęły gdzieś tam niezauważenie i w ogóle nie odświętowaliśmy… I że na jego przyjazd powinniśmy zorganizować jakąś szaloną wyprawę… W Bieszczady, a może nawet do Lwowa? No, i nie miałam na to ochoty. Ukraina zamknięta, błocko wszędzie, dzieciaki w tych kurtach by tylko marudziły w aucie, plus wszyscy jesteśmy lekko podziębieni. Temperatura niby powyżej 10 stopni, ale przy ziemi zdarza się śnieg, a czasem jak dmuchnie chłodem to się człowiek wystudza. Więc ściągamy i nakładamy te czapy i szaliki i efekt taki, że i nosy zasmarkane, i gardła czerwone. 

Zaproponowałam więc: A może jakiś pałac? Ale skrzywił się, że to nudne… Na szczęście Krzycho rzucił: Kurozwęki!, zdusiłam więc w sobie sprzeciw, że Świętokrzyskie to ja chcę z dzieciakami na wakacjach eksplorować i pojechaliśmy dziś sobie na wycieczkę 🙂

Jest w  Polsce sporo punktów do przepraw promowych. Zupełnie nie rozreklamowanych i całkowicie nieoczekiwanych. Na jeden z nich władowaliśmy się my 🙂 Rewelacja! Cała podróż wodą trwała może minutę, prom był mini, bo zmieściły się na nim zaledwie dwa auta, ale z całą pewnością zawsze jak będziemy mieć po trasie tamten odcinek to będziemy go pokonywać promem :)) 

Same Kurozwęki rozpoczęliśmy zwiedzać od mini zoo 🙂 Błąd. Trzeba było wpierw władować się do pałacu, bo później nie było na to szans 😉 Nic zresztą nie zapowiadało kataklizmu jak obejmowaliśmy całą rodziną wielkiego platana (btw. w piątkę obejmujemy 🙂

Potem podeszliśmy do strusia, a następnie do zagrody osła, gdzie z domku dla zwierzaka wynurzyła się lama, co nas z Diablim szalenie ubawiło, że oto powstaje nowa rasa LAMOSŁÓW, czyli zwierząt tak leniwych, że nie będą mieć sobie równych. No i na koniec stanęliśmy przed zagrodą bizonów, które ukryły (pasły się?) się po drugiej stronie pastwiska… Naiwnie zapytałam więc męża:

  • Chyba nie będziemy tam iść?

Ale usłyszałam, że IDZIEMY. Hmm… Oglądaliśmy kiedyś namioty w sklepie sportowym i Diabli znalazł idealny dla naszej rodziny. Dwie asymetryczne komory, 4+1, czyli coach + drużyna. Oczywiście w układzie, że on jest coach 🙂 No więc tak to wyglądało. Coach szedł i pokazywał którędy jest przejście (zgrabnie przeskakując w lakierkach), a my tarzaliśmy się w błocie za nim. Mieszko zgubił buty, Lilka się parokrotnie wywaliła, więc jak dotarliśmy do zagrody ja niosłam w ręku część brudnych ubranek, które można było zdjąć (by nie przemokły dalej) i miałam błotną platformę na butach ze wszystkiego co można tam było znaleźć :))

Tym niemniej jednak humory mieliśmy dobre (bo to właściwie było wszystko przezabawne), więc podeszliśmy tylko pod wejście do pałacu, opłukaliśmy z lekka buty w rzece i wróciliśmy do dziadków. Kurozwęki zdecydowanie do ponownych odwiedzin!

Kalosze na przedwiośniu to jednak rzecz obowiązkowa!!!

W wigwamie i w oceanie :)

Trzeba przyznać, że dzieci błyskawicznie wchłaniają zwierzęcych domowników do składu ilościowego swojej rodziny 😉 Łucja, która zawsze uwielbiała malować całą naszą piątkę (i narzekała, że ma dużo malowania) uraczyła nas dziś dwoma kolejnymi rysunkami 🙂 Bez foto, bo to nie kreska a imiona postaci są ważne 😉

  1. Wersja 1 to nasza rodzina gdybyśmy byli Indianami… A więc przed wigwamem stoi głowa rodziny, czyli Płonący Ogień. Po lewej stronie stoją dzieci i squaw. Łucja była by więc Pachnącą Różą, Lila Dziką Sosną, Mieszko Bystrym Okiem, a ja długowłosą SZAMANKĄ 😉 Po prawej stronie jest nasz pies BŁYSKAWICA 🙂
  2. Wersja 2 to nasza rodzina jaka syreny. Tym razem w samym środku pływa obwieszona lokami ONA, czyli Amber. Po jej jednej stronie jest tata czyli KING, oraz ja, czyli FOAM. Z drugiej strony jest wodne rodzeństwo Lilia oraz Teddi. Ale najlepsze mam na koniec 😉 Nad naszymi głowami pływa nasz delfino-pies o imieniu SIL (chodziło o SEAL, czyli fokę :)))

słowo pisane

Panna co czyta wszystko (ostatnio próbowałam jej wytłumaczyć skrót HWD…,bo mnie o to dręczyła) dostała nowe książki. Ponieważ cały czas najbardziej sprawdzają się małe egmontowe książeczki (i dwójki i trójki nosi do szkoły i czyta sobie na świetlicy) to tych jest najwięcej. Tym bardziej, że w serii pojawiły się nowe: opowieść o Tytaniku, rejsie Apollo 11, czy z poziomu 1-go Wyprawa na biegun, czyli historia Amundsena.

Nowe nabytki ułożyłam dla Was w trzech linijkach 😉

  • Najwyższy to urodzinowy set Lilki, który od razu został schowany. Jest tam pięknie ilustrowana historyjka o myszy (30 lutego), coś do czytania i album Domek, o różnych rodzajach architektury, który mam nadzieję ją zainteresuje 🙂 
  • Drugi rząd to książki dla Mieszka. Robimisie, czyli 26 odsłon sylwetki misia w różnych zawodach (Młodzian cały czas waha się między strażakiem a złodziejem jeśli chodzi o plany życiowe) i kolorowanka. Lubię duże kolorowanki, a że ta akurat była w dziale przecenionych o ponad połowę (a znam ją bo kupowałam ją kiedyś dla Łucji) to wzięłam.
  • I trzeci, to zestaw czytelniczy dla Łucji poszerzony o 1-szo poziomową Babę Jagę na deskorolce, którą dostała (TERAZ) Lila.

Poza tym nieźle nam idzie poszerzanie diety Łucji. Do zjadanych potraw doszły dwie zupy (wcześniej był tylko rosół i krupnik): pieczarkowa i ogórkowa. Nie udało się natomiast przekonać Lili do jajka sadzonego… A już myślałam, że będę wrzucać na patelnię, robić łopatką znak Mercedesa i rozkładać na trzy talerze… A tak cały czas muszę mleko do chrupek zagotowywać…

Nie wiem po co my te łyżwy wzięliśmy…

<><>

Zawsze uważałam, że psy nie mają żadnych szczególnych umiejętności poza tymi, których nauczy je człowiek. W sensie paranormalnych a nie np. talent do łowiectwa. A okazuje się, że błąd. Nie wiem zresztą czy cecha dotyczy wszystkich szczekaczy, czy tylko Sziwy, ale jest to rzecz niesamowita. Otóż suka wie kiedy ktoś przyjdzie… Jak wyszłam do sklepu to 5 minut przed moim przyjściem pilnowała już drzwi. Ale to nic… Krzycho pojechał do Krakowa na jakieś spotkanie i wracał w nocy. 10 minut przed pierwszą PSA poszła obudzić Lutkę. Trącała jej rękę nosem, aż się obudziła. A po kilku minutach przyjechał dziadek. Niezłe, nie? 🙂

A tak wracając do plenerów nie uważacie, że ta fotka niżej to wyszła jak obraz typu Russian Landscape? I ta Lilka co z boku pilnuje brzóz, i te wielkie rodem z Mangi czapy i walonki, i piaskowa droga i biały pies z dziewczynką z patykiem:))

Złodzieje marzeń

Był taki film z Charlize Theron (zdaje się było to „Italian Job„), kiedy głównym bad guyem jest koleś, który nie dość, że zgarnął cały łup to jeszcze wydał go na realizację marzeń innych uczestników kradzieży. Kupił dom, wymarzony sprzęt nagłaśniający i samochód. I to chyba bardziej rozeźliło kompanów niż to, że ich okradł. Szczerze mówiąc nie dziwię się. Wszyscy tak mamy, że te największe marzenia hodujemy tylko we własnych głowach bojąc się, że ktoś nam je wykorzysta. Ja to nawet nie mówię Diablowi, bo on zaraz komuś wypapla 🙂

Miałam kiedyś znajomego o którym Wam już pewnie parę razy opowiadałam. Rozsnuwał mi czasem wizję idealną swojego życia: „Prowadzę kombi, obok mnie najwspanialsza kobieta na świecie, z tyłu kołyszą się dziecięce głowy, a z bagażnika zagląda labrador”. Zawsze odpowiadałam mu: Wojtusiu, to nie ze mną, bo ja ani nie lubię psów, ani dzieci, ani kombi. A tak się to potoczyło, że jak złożymy kanapę to i Dacia kombi się staje, dzieci mam powyżej średniej, a i dokładnie ten pies co to miał być. Ale mężczyznom czas płynie inaczej, więc może i jemu kiedyś taki obrazek wyjdzie 🙂

<><>

Wiosenny spacer. Żeby nie było, że tak idealnie, to coś czego NIE WIDAĆ na zdjęciach: Lilka się 2 x wywaliła i ryk był taki, że zrywały się ptaki z okolicznych drzew, Łucja bezbłędnie na każdym spacerze wchodzi w qpę (co jest dużym wyczynem w lesie gdzie spotyka się jedynie ślady po dzikach i porzucone kondomy), a Mieszko chciał bym go niosła na barana i dużo czasu zajęło mi domyślenie się co chce (Mama, Bee!!! – wołał, czyli na zdrowy rozsądek zakładałam, że mam być owcą i iść na czworaka). Plus Sziwa się w czymś wytarzała. Zresztą to i tak nic bo na tarzanie pomaga kąpiel w płynie pachnącym truskawkami i gumą balonową (to nie mój wybór), ale jak na porannym spacerze z dziadkiem wszamała COŚ to nie wiem kiedy… ten „cudny” zapach z paszczy wywabimy…

Drzewoterapia, czyli czerpanie energii z drzew, coś czego fanką i wielką wyznawczynią jest Lila. Btw. na dolnym prawym wyżej pies stoi tyłem 😉