Brzęczał i marudził ten mąż… Że jego urodziny minęły gdzieś tam niezauważenie i w ogóle nie odświętowaliśmy… I że na jego przyjazd powinniśmy zorganizować jakąś szaloną wyprawę… W Bieszczady, a może nawet do Lwowa? No, i nie miałam na to ochoty. Ukraina zamknięta, błocko wszędzie, dzieciaki w tych kurtach by tylko marudziły w aucie, plus wszyscy jesteśmy lekko podziębieni. Temperatura niby powyżej 10 stopni, ale przy ziemi zdarza się śnieg, a czasem jak dmuchnie chłodem to się człowiek wystudza. Więc ściągamy i nakładamy te czapy i szaliki i efekt taki, że i nosy zasmarkane, i gardła czerwone.
Zaproponowałam więc: A może jakiś pałac? Ale skrzywił się, że to nudne… Na szczęście Krzycho rzucił: Kurozwęki!, zdusiłam więc w sobie sprzeciw, że Świętokrzyskie to ja chcę z dzieciakami na wakacjach eksplorować i pojechaliśmy dziś sobie na wycieczkę 🙂
Jest w Polsce sporo punktów do przepraw promowych. Zupełnie nie rozreklamowanych i całkowicie nieoczekiwanych. Na jeden z nich władowaliśmy się my 🙂 Rewelacja! Cała podróż wodą trwała może minutę, prom był mini, bo zmieściły się na nim zaledwie dwa auta, ale z całą pewnością zawsze jak będziemy mieć po trasie tamten odcinek to będziemy go pokonywać promem :))

Same Kurozwęki rozpoczęliśmy zwiedzać od mini zoo 🙂 Błąd. Trzeba było wpierw władować się do pałacu, bo później nie było na to szans 😉 Nic zresztą nie zapowiadało kataklizmu jak obejmowaliśmy całą rodziną wielkiego platana (btw. w piątkę obejmujemy 🙂

Potem podeszliśmy do strusia, a następnie do zagrody osła, gdzie z domku dla zwierzaka wynurzyła się lama, co nas z Diablim szalenie ubawiło, że oto powstaje nowa rasa LAMOSŁÓW, czyli zwierząt tak leniwych, że nie będą mieć sobie równych. No i na koniec stanęliśmy przed zagrodą bizonów, które ukryły (pasły się?) się po drugiej stronie pastwiska… Naiwnie zapytałam więc męża:
- Chyba nie będziemy tam iść?
Ale usłyszałam, że IDZIEMY. Hmm… Oglądaliśmy kiedyś namioty w sklepie sportowym i Diabli znalazł idealny dla naszej rodziny. Dwie asymetryczne komory, 4+1, czyli coach + drużyna. Oczywiście w układzie, że on jest coach 🙂 No więc tak to wyglądało. Coach szedł i pokazywał którędy jest przejście (zgrabnie przeskakując w lakierkach), a my tarzaliśmy się w błocie za nim. Mieszko zgubił buty, Lilka się parokrotnie wywaliła, więc jak dotarliśmy do zagrody ja niosłam w ręku część brudnych ubranek, które można było zdjąć (by nie przemokły dalej) i miałam błotną platformę na butach ze wszystkiego co można tam było znaleźć :))


Tym niemniej jednak humory mieliśmy dobre (bo to właściwie było wszystko przezabawne), więc podeszliśmy tylko pod wejście do pałacu, opłukaliśmy z lekka buty w rzece i wróciliśmy do dziadków. Kurozwęki zdecydowanie do ponownych odwiedzin!



Kalosze na przedwiośniu to jednak rzecz obowiązkowa!!!