Nie mam siły nawet się przekręcić

-Łucja o poranku. Ja ledwo funkcjonuję przez to wiosenne przesilenie, ale ona znosi obecną porę roku zdecydowanie gorzej…

Mieliśmy na dziś plany spacerowe… Znalazłam ekipę, która co tydzień idzie SZLAKIEM nad rzeką. Zaczynają za każdym razem w innym miejscu, prowadzący to grupka ekologów i pokazują dzieciakom gniazda ptaków i różne ciekawostki. A mam po Białowieży niedosyt spacerów po przyrodzie… Lecz gdy dostałam od nich meila ze szczegółami stwierdziłam, że jednak NIE. Wycieczka miała trwać 5 godzin, należało się wyposażyć w kalosze (nie mamy) i na końcu miało być ognisko. I chyba tak naprawdę przeważyło to ognisko, bo miałam ochotę na kontakt z przyrodą, a nie z integracją z kolejną ekipą ludzką. Pogoda była jednak piękna, więc gdy wróciłam z porannej przebieżki, to zaproponowałam inny plan!

Jak mogłaś mnie zabrać w miejsce, gdzie są SAMI brzydcy ludzie???!!– męczyła mnie ostatnio Łucja po którejś tam naszej wyprawie, więc namawianie zaczęłam od NIEJ. ŁUCZ, tam gdzie pojedziemy będą same ciacha! W muzeach olimpijskich są wyłącznie przyszli sportowcy!

Nie było 🙂 Było pusto, wjazd był dziś za darmo, co mnie pozytywnie zaskoczyło, zanim przeszliśmy po wielkim obiekcie historii polskiego sportu. Pośmialiśmy się z tego jak wyglądali kiedyś siłacze od ciężarów i jak wyglądały retro stroje do pływania. Obejrzeliśmy znicze olimpijskie i pierwsze rowery. Łucja nam znikała, bo ona szukała plenerów do selfie na insta/albo innych, ale chyba też była zadowolona!



To są medale! Tyle ILE zdobyliśmy na poszczególnych olimpiadach!

I podobne ujęcie, lecz z kobietą o trzech brodach…

Znicze olimpijskie:

Nasza ulubiona ostatnio perspektywa:

Spacer po parku wokół muzeum i rozpoznawanie dyscyplin sportowych na rzeźbach.

Potem pojechaliśmy dalej! Jest taka hala, w której KIEDYŚ ćwiczyli pięściarze. Na ścianach wiszą wielkie fotografie zawodników, którzy tam trenowali, a odbywa się tam teraz modny jedzeniowy spęd. Środek food courtu zdobią stoliki, a wybierać możesz w wyśmienitym i w żadnym wypadku fast-foodowym jedzeniu. Byłam tam ostatnio na rewelacyjnych krewetkach, lecz jak się pewnie domyślacie, fantazja kulinarna moich dzieci jest zerowa. Próbowałam ich skusić taką inną pizzą, ale głównie jedli opiekane ziemniaczki popijane wegańskimi lemoniadami. :/

W nagrodę za ten sportowy dzień i względną chęć dostosowania zaproponowałam jeszcze jedną miejscówkę! Kolejką kłębiła się przed wejściem, a w środku do zdobycia była donuty! Podobno najlepsze 😀 I chyba wolimy pączki, ale JAKIE Łucja miała pole popisu do zrobienia zdjęcia przed jedzeniem! :DDD